Przejdź na stronę główną Interia.pl
Reklama

Czy frankowicze powinni zacząć się już bać? I co będzie z Wiborem?

Dziś nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak będą wyglądały ich umowy kredytowe, a więc i raty kredytów, po 2021 roku. I nie chodzi tu wcale o kurs franka, który – jak wiadomo – jest mocno zmienny. Chodzi o podstawę oprocentowania kredytów. To samo zresztą może dotyczyć wszystkich, którzy mają kredyty w złotych.

Podstawą oprocentowania wszystkich kredytów mieszkaniowych we frankach jest stopa LIBOR. A ta będzie ustalana najdłużej do końca 2021 roku. To gigantyczny problem dla całego świata finansów. Finansiści nad jego rozwiązaniami dyskutują już od dawna, a teraz dostrzegają go także politycy.

- W związku z tym powstaje pytanie, co będzie stanowiło podstawę do obliczenia oprocentowania? (...) zachodzi obawa, że banki będą mogły próbować wdrożyć rozwiązania zwiększające oprocentowanie kredytów - napisał niedawno w interpelacji poseł ziemi lubuskiej Paweł Pudłowski (.N).

Reklama

Stawka LIBOR jest zapisana we wszystkich umowach o kredyt we frankach, udzielanych w Polsce do czasu aż nadzorca nie zakazał frankowych kredytów. W umowach czarno na białym opisany jest sposób liczenia oprocentowania pożyczonych pieniędzy. To stopa LIBOR na franka (LIBOR CHF) plus konkretnie określona marża banku. Jak do tej pory problemem dla frankowiczów (i dla banków) był kurs franka, bo ten po kryzysie niebotycznie drożał.  

Oprocentowanie kredytów natomiast - poza nielicznymi przypadkami, w których doszło do sporów sądowych - nie stanowiło problemów ani dla banków, ani dla pożyczkobiorców. Przeciwnie, ujemny LIBOR na franka w ostatnich latach zmniejszał dotkliwość wzrostu kursu szwajcarskiej waluty. Ale niebawem LIBOR, a raczej jego brak, zacznie przyprawiać wszystkich o ból głowy. Dlaczego?

Pytania o przyszłość

Już rok temu Andrew Bailey, szef Financial Conduct Authority, czyli brytyjskiego nadzorcy nad stopami rynku międzybankowego, zapowiedział, że stopa LIBOR przestanie być ogłaszana do końca 2021 roku. Znaczy to, że nie później niż za trzy i pół roku pożegnamy się z LIBOR-em. A co będzie w jego miejsce? Tego nie wiadomo. Na tym właśnie polega problem. Kredyty we frankach, które na koniec maja były warte prawie 105 mld zł, będą spłacane średnio jeszcze przez kolejnych kilkanaście lat.

Powiedzmy najpierw, co to takiego LIBOR. Wiadomo, że Londyn jest jednym z trzech największych ośrodków finansowych na świecie. Działają tam wszystkie liczące się w globalnych rozliczeniach banki. Ich aktywa mają wartość ponad 10 bilionów euro. Banki te pożyczają sobie nawzajem pieniądze, gdyż niektóre z nich mają nadwyżki wolnych środków, a inne akurat mogą ich potrzebować. Tak działa rynek międzybankowy.  

Banki w Londynie pożyczają sobie nawzajem pieniądze w różnych walutach i na różne terminy od "do następnego dnia rano" (overnight) aż do roku. Oprocentowanie tych pożyczek, tak jak i zwyczajnych kredytów, wyrażone jest w skali roku. To, ile płaci jeden bank drugiemu bankowi za to, że ten drugi pożyczy mu pieniądze, uznawane jest na całym świecie za rynkowy koszt pieniądza. A ten z kolei jest podstawą oprocentowania kredytów, obligacji i innych instrumentów finansowych o wartości przekraczającej w sumie 400 bilionów dolarów. W przypadku naszych kredytów frankowych jest to najczęściej LIBOR na 3 lub 6 miesięcy plus marża banku.

Dlaczego LIBOR czeka niebawem śmierć? Z dwóch powodów. Po pierwsze - jak wykrył to w 2012 roku brytyjski nadzór - niektórzy dealerzy odpowiadający w bankach za zgłaszanie stawek LIBOR zauważyli, że skoro w międzybankowej przestrzeni krąży aż 400 bilionów dolarów, to uszczknięcie z tego nawet ułamka procenta to i tak sporo. Po takie pieniądze warto się schylić.

Zawiązali więc - nieformalne oczywiście - kartele. Zmowy polegające na tym, że będą zgłaszali stawki, które dla ich instytucji (a przecież te płacą premie) bądź dla ich klientów będą korzystne. Banki sowicie opłacały swoich najlepszych pracowników. Premie po kilka, a nawet kilkanaście milionów dolarów rocznie nie należały do rzadkości. W taki sposób zaczęły się w okolicach 2005 roku manipulacje stopą LIBOR.

Kiedy zaczął narastać kryzys, niektóre banki czuły już, że mogą mieć kłopoty. A inne czuły, że kłopoty mogą mieć ich koledzy. A wiadomo, że w świecie finansów nie pożycza się temu, kto może mieć kłopoty. Albo żąda się wysokiego procentu za ryzyko. Bankom zaczęło więc zależeć na tym, by nie ujawniać swoich kosztów finansowania, bo to potwierdziłoby, że ich wiarygodność się chwieje. I zaczęły zaniżać stawki LIBOR.

To był drugi etap manipulacji. Zaangażowali się w nią nie tylko pojedynczy przestępcy, lecz całe instytucje. Być może także ówcześni nadzorcy poprzez dyskretne naciski, o czym świadczyć mogą niektóre zeznania z niedawnych lub trwających wciąż procesów.

Po kryzysie manipulacje ujawniono i wszyscy finansiści, a także przywódcy 20 najbogatszych państw na świecie doszli do wniosku - tak dalej być nie może. Zaczęła się globalna reforma stóp takich jak LIBOR, EURIBOR (w strefie euro) czy też stopy WIBOR, ustalanej dla złotego w Warszawie w podobny sposób jak jej imienniczki. Z jednym zastrzeżeniem - WIBOR miała szczęście. Na rynku warszawskim manipulacji nie było.

Taniec zombie

Reforma wskaźników finansowych, takich jak LIBOR, znalazła swoje odzwierciedlenie w prawie. Parlament Europejski uchwalił w 2016 roku rozporządzenie, zwane w skrócie BMR. Nakazuje ono reformę wskaźników i mówi, że te, których nie uda się zreformować, mogą być ogłaszane tylko do końca 2020 roku. Wprowadza najważniejszą zasadę, że wskaźnik może być obliczany tylko na podstawie rzeczywiście zawieranych transakcji. Zostawia jednak otwartych kilka furtek. Z odpowiedzi Ministerstwa Finansów na interpelację posła Pawła Pudłowskiego wynika, że polskie władze będą je chciały wykorzystać.   

Rok temu brytyjski nadzorca ogłosił, że pomimo reformatorskich wysiłków LIBOR-u zreformować się jednak nie da. Dlaczego? Gdyż na takie terminy jak miesiąc, trzy miesiące czy więcej banki po prostu nie zawierają ze sobą transakcji. Albo jest ich za mało - na przykład mniej niż 20 rocznie, więc kosztu pieniądza nie da się po prostu określić.

To, co dzieje się na rynku międzybankowym w Londynie, przypomina trochę taniec zombie. Banki oczywiście zgłaszają stawki LIBOR na wszystkie waluty i terminy - po prostu wpisują je do odpowiedniego arkusza. Nic to nie kosztuje, bo w większości przypadków żadne pieniądze za tym nie idą. Powstaje fikcja. 

Banki oczywiście dalej pożyczają sobie pieniądze. Ale robią to albo na terminy najkrótsze - takie jak overnight lub na kolejny dzień. A jeśli na dłużej, żądają wtedy zabezpieczeń. Ale to już zupełnie inny rynek, gdzie jedna strona drugiej pożycza pieniądze, a ta dostarcza jej za to zabezpieczeń, na przykład dając w zastaw rządowe obligacje. Nazywa się on w języku finansowym rynkiem repo.

Co zrobią banki

Skoro LIBOR ma zniknąć, to oczywiście zniknie także LIBOR CHF. Co się więc stanie z umowami o frankowe kredyty? Czy LIBOR się z umów "wymaże", skoro go nie ma, i pozostanie tylko marża banku? To niemożliwe.

Dlatego na całym świecie zaczęto już myśleć nad tym, czym LIBOR zastąpić. I w USA, bo przecież zniknie też LIBOR USD, i w Szwajcarii. W Szwajcarii tamtejszy bank centralny powołał doradców, którzy zarekomendowali, żeby LIBOR na franka zastąpić stopą SARON. Czym jest SARON? To oprocentowanie pieniądza pożyczanego sobie nawzajem przez banki, ale w transakcjach repo, czyli z zabezpieczeniami. A wiadomo, że koszt pieniądza pożyczanego z zabezpieczeniami i bez zabezpieczeń (jak w przypadku LIBOR) jest zupełnie inny.

Skomplikowane? Bardzo. Ale te komplikacje mogą okazać się jeszcze większe. Nie wiemy jeszcze czy SARON zastąpi LIBOR na franka, ale załóżmy, że tak się stanie. Wtedy we wszystkich instrumentach finansowych LIBOR powinien zostać zastąpiony SARON-em. Dodajmy, że na świecie trwają już do tego przygotowania. Stowarzyszenie bankowców zajmujących się finansowymi instrumentami pochodnymi ISDA zastanawia się nad tym jak wprowadzić SARON w miejsce LIBOR-u w taki sposób, żeby świat finansów nie doznał trzęsienia ziemi.

Nie znaczy to wcale, że ominie ono naszych frankowiczów. Dlaczego? Zajrzyjmy na chwilę do bankowej kuchni. Polski bank udzielił kredytu we frankach z franków pożyczonych mu przez jakiegoś zagranicznego partnera. Kredyt ten spłacany jest w złotych, ale polski bank musi oddać franki. Zapewnia sobie ich dostawę w odpowiednim terminie, zawierając z innymi, zagranicznymi bankami transakcje w instrumentach pochodnych, czyli swapy. Żeby sprawy już bardziej nie komplikować, bez względu na to, jaka to jest transakcja, nasz bank płaci za nią LIBOR plus pewna marża. A będzie płacił SARON plus marża.

Bankowa kuchnia wygląda tak, że instytucja musi mieć w zobowiązaniach i należnościach porównywalne ze sobą instrumenty. Depozyty w złotych, to kredyty w złotych. Kredyty we frankach to depozyty we frankach. Ale polski bank depozytów we frankach nie ma. Tę "dziurę" w bilansie łatają transakcje swapowe. Ale nie może być też tak, że bank po jednej stronie będzie miał SARON "plus coś" (bo tak będą wyrażane te transakcje), a po drugiej kredyty dla frankowiczów z umowami na LIBOR plus marża, jak to jest obecnie. Umowy frankowiczów trzeba będzie zmienić. Kto ma to zrobić? Nie wiemy.

Sytuację pogarsza jeszcze inny fakt. Polska ustawa o kredycie hipotecznym mówi wyraźnie: "wskaźniki o charakterze referencyjnym (a takim byłby w zmienionych umowach SARON) (...) są zrozumiałe, dostępne, obiektywne i możliwe do zweryfikowania". Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy kredytobiorcy, co to jest SARON.

Najważniejsze jest jednak to, jakie ostatecznie po tych zmianach wyjdzie oprocentowanie kredytów. I tego niestety nie można przewidzieć. Teoretycznie koszt pożyczek z zabezpieczeniami powinien być niższy od tych bez zabezpieczeń, a więc wyrażony w SARON-ie niższy niż w LIBOR. Ale to tylko teoria. Dlaczego? Bo przecież wiemy, że LIBOR 3M czy 6M jest czystą fikcją. A nowy wskaźnik powstaje po to, by z fikcją skończyć.

Unijne rozporządzenie BMR nakazuje, żeby nowy wskaźnik był - jeśli chodzi o wartość - "niemal" identyczny jak poprzedni. Ale rozporządzenie to nie obowiązuje w Szwajcarii. Nie obejmuje też zresztą banków centralnych. Dlatego SARON może się różnić od LIBOR.

Trudno też oczekiwać, by stowarzyszenie ISDA, które łamie sobie głowę nad tym, jak zrobić by operacja zamiany wskaźników nie zakłóciła całego globalnego systemu finansowego, brało akurat pod uwagę sytuację polskich frankowiczów. Choć tu dla naszych władz znalazłoby się pewne pole do popisu. Ostatecznie kredyty we frankach byłe udzielane w wielu krajach Unii i w kilku innych też mogą stanowić problem społeczny. Warto byłoby o tym porozmawiać.

A co z kredytami w złotych

Podobne kłopoty jak frankowicze mogą mieć wszyscy, którzy zaciągnęli kredyty w złotych. I konsumpcyjne, i hipoteczne, i osoby prywatne, i firmy. Bo oprocentowanie tych kredytów wyznacza stawka WIBOR. WIBOR przecież jest i nikt nie zamierza tego zmieniać - mówią niektórzy, robiąc dobrą minę do złej gry. Dlaczego do złej gry? Bo WIBOR na takie terminy jak 3 czy 6 miesięcy także jest czystą fikcją, podobnie jak LIBOR. Banki zgłaszają wprawdzie stawki, ale żadne pieniądze za tym nie idą.

- Czy w świetle wymogów Rozporządzenia o Wskaźnikach Referencyjnych (BMR) jest ryzyko, że wskaźnik WIBOR nie uzyska zgody nadzoru finansowego na stosowanie w umowach finansowych? Jakie działania zostały podjęte, aby takie ryzyko wyeliminować? Czy jest ryzyko, że wskaźnik WIBOR (kierując się tymi samymi przesłankami, które dotyczą LIBOR) nie będzie publikowany? - pytał w interpelacji poseł Paweł Pudłowski.   

Takie ryzyko jest i to bardzo duże. Choć tu - w przeciwieństwie do franków - znacznie więcej zależy od nas, czyli od polskich władz. BMR mówi, że wskaźnik, taki jak LIBOR czy WIBOR, po 2019 roku może być dalej publikowany, jeśli uzyska licencję europejskiego nadzorcy ESMA. WIBOR w świetle tego, że na dłuższych terminach nie ma żadnych transakcji, takiej licencji nie będzie w stanie uzyskać. Różnica w sytuacji LIBOR i WIBOR jest w tej chwili jedna. Brytyjski nadzorca miał odwagę powiedzieć prawdę.  

Z odpowiedzi Ministerstwa Finansów na interpelację wynika, że będzie się ono starało wykorzystywać furtki, które daje unijne rozporządzenie. A jest ich kilka. Po pierwsze MF, zwraca uwagę, że spółka GPW Benchmark, która jest administratorem WIBOR, ma jeszcze trochę czasu na uzyskanie licencji. Bardzo często pojawiają się w Unii głosy, że okres przejściowy powinien zostać wydłużony. Komisja Europejska jest jednak temu przeciwna.

Po drugie, MF wskazuje, że BMR uprawnia krajowego nadzorcę, a więc Komisję Nadzoru Finansowego, do zezwolenia na stosowanie wskaźnika, który nie spełnia wymogów rozporządzenia BMR. Możliwe jest to w przypadku, gdyby zaprzestanie stosowania wskaźnika mogło spowodować poważne konsekwencje.

Wynika z tego, że nawet jeśli WIBOR nie uzyska licencji, będzie mógł być dalej stosowany. W ten sposób gładko i bez problemów przejdziemy do nowej rzeczywistości. Choć będzie ona całkowitą fikcją.  

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: WIBOR

Partnerzy serwisu

PKO BP KGHM