Przejdź na stronę główną Interia.pl
Reklama

​Czarnobyl wciąż grozi Ameryce

Wielkie banki są jak elektrownie jądrowe. Amerykańskie wydają się teraz potężne jak nigdy dotąd i nawet silny kryzys nie zwaliłby ich z nóg - wynika z ostatnich testów Fed, banku centralnego USA. A równocześnie o tym, co dzieje się w amerykańskich bankach, wiemy coraz mniej. To tak, jakbyśmy tracili kontrolę nad nowym Czarnobylem.

Bo upadek wielkiego banku jest jak wybuch elektrowni atomowej. Pamiętamy to sprzed bez mała 11 lat, kiedy upadł Lehman Brothers, a cały system finansowy po prostu zamarł. Pomiędzy bankami, które sobie nie ufały, przestał przepływać pieniądz. A skoro pieniądz miedzy bankami nie przepływał, to przestał zasilać także gospodarkę. Więc ta stoczyła się w recesję.

Do podobnej katastrofy nie można dopuścić - pomyśleli wtedy rządzący w różnych państwach. W każdym z nich kandydatów do bankructwa było co najmniej kilku - w USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, we Włoszech, Irlandii... Ludzie straciliby oszczędności życia, przedsiębiorstwa - depozyty. Bankructwa wielkich banków oznaczałyby krach gospodarstw domowych i firm. Zamarłaby cała gospodarka.

Reklama

Rządzący postanowili do jeszcze większej katastrofy nie dopuścić i ratować banki publicznymi pieniędzmi. Irlandia na przykład w ciągu paru lat wydała na to 32 proc. swojego PKB. Z tego powodu państwo niemal zbankrutowało. 

Dlaczego do tego doszło - zaczęli zastanawiać się politycy i bankierzy centralni. Przyczyny ostatniego wielkiego kryzysu są bardzo złożone. Najważniejszą z nich były galopujące nierówności i zmniejszanie się dochodów ogromnej większości społeczeństw Zachodu. Biedniejący ludzie próbowali utrzymać poziom życia, zaciągając kredyty, których nie mogli spłacić, bo ich dochody dalej spadały.

Ale były też inne powody: banki nie były dobrze nadzorowane i kontrolowane. Za bardzo ryzykowały - na przykład sprzedając kredyty hipoteczne ludziom, których nie było stać na ich spłatę - licząc na duże zyski. Miały za mało kapitału, żeby potem pokryć straty spowodowane niespłacanymi kredytami.

Bezpieczne banki

Od kryzysu na całym świecie ruszyła fala regulacji sektora bankowego. Jedną z pierwszych było wprowadzenie obowiązkowych stres testów. Na czym one polegają? Najpierw specjaliści zastanawiają się, co złego w gospodarce i systemie finansowym na świecie może się zdarzyć w ciągu najbliższych 2-3 lat. Na tej podstawie tworzą różne scenariusze - w tym jeden skrajnie niekorzystny. 

Potem banki muszą zastanowić się, co się w takich warunkach będzie się działo z ich bilansami. A mówiąc po prostu - jeśli na przykład bezrobocie wzrośnie z 4 do 10 proc., to ilu ich klientów przestanie spłacać swoje zobowiązania i w jakiej wysokości. Które firmy upadną i nie wykupią swoich obligacji. Czy któryś inny bank na świecie może upaść i nie wypełnić zobowiązań wobec naszej instytucji?

Słowem chodzi o to, żeby najpierw przewidzieć najczarniejsze okoliczności, potem policzyć wynikające z nich straty, a w końcu sprawdzić, czy bank ma wystarczająco dużo kapitału, żeby straty pokryć i działać dalej. W USA stres testy prowadzone są od 2009 roku i w pierwszej połowie tego roku odbyły się już jedenasty raz. Niedawno odpowiedzialny za ich prowadzenie Fed ogłosił wyniki. Dla amerykańskiego sektora finansowego okazały się bardzo dobre.

Gdyby USA popadły w głęboką recesję, 18 największych amerykańskich (i zagranicznych, działających w USA) banków  poniosłoby straty w wysokości 410 mld dolarów, w porównaniu do 464 mld dolarów przed rokiem. Ale takie straty miałyby czym pokryć i działać dalej bez proszenia nikogo o ratunek. Straty spowodowałyby zmniejszenie ich kapitałów do 9,2 proc. aktywów ważonych ryzykiem, z 12,3 proc. na koniec 2018 roku. I to w najczarniejszym scenariuszu.

A ten był faktycznie bardzo czarny. Banki musiały wykazać, że zachowają odporność na złą sytuację w gospodarce do końca I kwartału 2021 roku. Jak złą? Bezrobocie miałoby wzrosnąć z 3,9 proc. na koniec zeszłego roku do 10 proc., a więc do poziomu niemal najwyższego w historii USA, w III kwartale 2020 roku. PKB USA zmniejszyłby się o 8 proc. w porównaniu z sytuacją sprzed recesji. Załamanie gospodarki nastąpiłoby również na świecie, w tych krajach, gdzie działają amerykańskie banki.

Stres testy pokazały, że banki mają bardziej "bezpieczne", czyli mniej ryzykowne portfele kredytowe i inne ekspozycje niż jeszcze w zeszłym roku. W przypadku recesji w USA ich straty wyniosłyby 5,7 proc. wszystkich udzielonych kredytów, podczas gdy w zeszłym roku badanie banków pokazało 6,4 proc. takich strat.  

Co to znaczy - 410 mld dolarów straty? Dla każdego z nas to zupełnie niewyobrażalna kwota. Dla banków w USA to także sporo pieniędzy. To prawie dwa razy więcej niż roczne zyski całego tamtejszego sektora. W zeszłym roku wyniosły one 236,7 mld dolarów, o 44,1 proc. więcej niż rok wcześniej.

Dlaczego zyski banków w USA tak wzrosły w zeszłym roku? Bo obniżony został podatek korporacyjny z 35 do 21 proc. I to na zyski banków miało zasadniczy wpływ. Gdyby odjąć skutki obniżki podatku, zysk wyniósłby 207,9 mld dolarów, a więc o 13,6 proc. więcej. A poza tym w zeszłym roku Fed kontynuował serię podwyżek stóp (były aż cztery), a im stopy wyższe, tym banki mają większe pole manewru, żeby zarabiać lepiej.

Hojne dywidendy

Ogłoszenie wyników stres testów to niejedyne najważniejsze wydarzenie końca I półrocza w amerykańskim sektorze bankowym. Drugim - dużo bardziej przykuwającym uwagę - jest CCAR. Co to takiego?

Stres testy dają proste, ilościowe wyniki, jak tabelka w excelu. Nie ma w tym żadnej poezji. Co innego CCAR, czyli ocena planowania kapitałowego banków dokonywana przez Fed. Analitycy banku centralnego oceniają w tej procedurze różne aspekty działalności poza tym, co wynika z suchych liczb.

A więc jakość i odpowiedzialność zarządzania, to, czy zarząd wie, co się dzieje w całej, nie raz ogromnie skomplikowanej, działającej na całym świecie grupie. W końcu ocenia też, czy w banku działa kontrola wewnętrzna, czy zachowywane są procedury, a także czy zarząd zdaje sobie sprawę z tego, ile bank będzie potrzebował kapitału za 2-3 lata.

Procedura CCAR jest bardzo ważna z jeszcze innego powodu. Jeśli Fed uzna, że wszystko jest w porządku, pozwala na zaplanowane przez bank wypłaty dywidendy lub skup własnych akcji. Gdyby miał zastrzeżenia, może powiedzieć bankowi: musisz już teraz zwiększyć swoje kapitały i odłożyć na nie zyski, zamiast wypłacać dywidendę. To dla inwestorów sprawa zasadnicza. W tym roku wyniki CCAR wypadły bardzo dobrze i banki sypnęły hojnymi dywidendami z gigantycznych zeszłorocznych zysków. 

I tak największy bank świata JP Morgan zapowiedział, że zwiększy dywidendę (kwartalną) do 90 centów na akcję, z 80 centów wcześniej, i skupi własne akcje o wartości do 24,9 mld dolarów. Drugi na liście amerykańskich olbrzymów Bank of America skupi akcje o wartości 30,9 mld dolarów, a dywidendę zwiększy o 20 proc. Wielki bank inwestycyjny Goldman Sachs planuje wypłacić dywidendę aż o 47 proc. wyższą niż przed rokiem.

- Testy warunków skrajnych potwierdziły, że największe banki są zarówno dobrze skapitalizowane, jak i kładą duży nacisk na dobre praktyki planowania kapitałowego. Wyniki pokazują, że firmy te i nasz system finansowy są odporne w normalnych czasach i byłyby odporne w czasach stresu - ocenił wiceprezes Fed ds. nadzoru nad bankami Randal Quarles.

Po co szukać dziury w całym?

Czy w tej beczce miodu nie ma łyżki dziegciu? Niestety jest. Twierdzą tak nie tylko analitycy, ale nawet sam Fed. Tyle, że oddział banku centralnego w Minneapolis. Ale po kolei.

Prezydent USA Donald Trump już w czasie kampanii wyborczej mówił, że wielkie banki będą budować potęgę Ameryki, która - jak pamiętamy - chce uczynić "znowu wielką". I obiecał zmniejszenie gorsetów krępujących je regulacyjnych.

W 2017 roku, a więc już po wyborach prezydenckich w USA Międzynarodowy Fundusz Walutowy ostrzegał przed pięcioma największymi zagrożeniami dla całej światowej gospodarki. Jako jedno z nich wymienił właśnie odwrót od regulacji sektora finansowego. Zwiększyłoby to ryzyko ponownego wybuchu kryzysu, a gdyby jeden kraj zaczął luzować cugle bankom, deregulacje mogłyby zacząć też inne, rozpoczynając "wyścig do dna".

Choć - pomimo zapowiedzi - prezydentowi USA nie udało się obalić fundamentalnej dla regulacji bankowych w USA ustawy Dodda-Franka z 2010 roku, jednak pomału, drobnymi krokami niektóre regulacje są wyraźnie łagodzone. Na przykład jeszcze w zeszłym roku procedurze stres testów poddanych zostało 35 największych instytucji. W tym roku - już tylko 18. Trzeba brać przy tym pod uwagę fakt, że poza ścisłą czołówką są to takie instytucje, jak American Express czy Ally Financial, kilka razy większe od polskiego PKO BP.

W czasie stres testów w USA banki same obliczają swoje potencjalne straty. Ale potem te wyniki interpretują jeszcze raz analitycy Fed. Wrzucają dane do swojej "czarnej skrzynki" i rezultaty wychodzą niejednokrotnie inne niż przedstawiły je banki. Jak działa "czarna skrzynka" Fed? Banki od lat domagały się, żeby bank centralny to ujawnił, bo zarzucały, że jego działania są za mało przejrzyste.

W tym roku bank centralny opublikował mechanizm jej działania po raz pierwszy. - To tak, jakby uczniowi na klasówce pozwolić na korzystanie z podręcznika z rozwiązaniami zadań - krytykowali tak rozumianą "przejrzystość" analitycy agencji Bloomberg. I dodali, że Fed powinien zmuszać banki do większego wysiłku w ocenie ich własnego ryzyka, zamiast podawać im na tacy gotowe rozwiązania. 

Wszystkie badane instytucje w USA po raz pierwszy "zaliczyły" stres testy w 2015 roku. O ile wcześniej Fed kwestionował w wielu przypadkach plany wypłaty dywidendy lub skupu własnych akcji, od 2015 roku zdecydowaną większość tych planów już aprobował, a obiekcje dotyczyły tylko pojedynczych instytucji, które mogły potem dokonać korekt. W tym roku po raz pierwszy Fed nie zmusił żadnego z banków do korekty.

Nadmierna pobłażliwość?

Analitycy agencji Bloomberg zwracają uwagę, że w ciągu 11 lat z roku na rok stres testy pokazują coraz lepszą kondycję amerykańskiego sektora bankowego. Na pewno jest ona lepsza, bo największe banki w USA od kryzysu zwiększyły kapitały o 630 mld dolarów. Ale stres testy stają się z roku na rok coraz bardziej łagodne i nie pokazują możliwej skali strat.

Dlaczego? Kiedy nadchodzi kryzys, inwestorzy popadają w panikę. Następują gwałtowne wyprzedaże aktywów, co powiększa straty. Banki - jak było to jeszcze przed upadkiem Lehman Brothers - przestają sobie nawzajem pożyczać, co grozi utratą płynności. Słowem - stres testy "zaprogramowane" są na tylko niektóre ryzyka, a innych w ogóle nie uwzględniają. Testy trzeba ciągle poprawić, zamiast osłabiać.

630 mld dolarów wzrostu kapitałów przez 10 lat - czy to dużo, czy mało? To tylko kropla w morzu potrzeb - uważa wspomniany już Fed z Minneapolis. Upadek wielkiego banku jest groźny jak wybuch elektrowni atomowej i "organy regulacyjne powinny przyjąć (do banków) podobne podejście jak do elektrowni jądrowych" - pisze w swoich propozycjach dalszego wzmocnienia kapitałów banków. Ryzyko awarii elektrowni jądrowej będzie zawsze, ale trzeba je skutecznie zmniejszać.

Bankierzy centralni z Minneapolis uznają - jak zresztą inni regulatorzy - że najgroźniejsze są bankowe olbrzymy, nazywane "za dużymi by upaść". Co roku globalna Rada Stabilności Finansowej ogłasza listę 30 takich instytucji, na której znajduje się kilka amerykańskich instytucji. Z tym trzeba skończyć - uważa Fed z Minneapolis. Bo upadłość takiego banku jest wciąż niewyobrażalna, a ratowanie go może pogrążyć w ruinie finanse państwa.

Bankierzy z Minneapolis spojrzeli na perspektywę 100 lat do przodu i obliczyli, że przedkryzysowe regulacje dawały 84 proc. prawdopodobieństwa, iż gigantyczny bank upadnie i trzeba będzie go ratować z pieniędzy publicznych. Obecne - według ich szacunków - regulacje zmniejszyły to prawdopodobieństwo do 67 proc. To pozwala zaoszczędzić aż 12 proc. PKB USA. Zaproponowali zasady, żeby prawdopodobieństwo to jeszcze zmniejszyć - do 9 proc. - co dawałoby gwarancję, że Ameryka zaoszczędzi wartość 15 proc. PKB, unikając kryzysu bankowego.

W jaki sposób? Po pierwsze, największe banki amerykańskie powinny zwiększyć kapitały do 23,5 proc. aktywów ważonych ryzykiem, czyli niemal dwa razy w porównaniu z ich aktualnym poziomem. Po drugie, rząd USA, a konkretnie sekretarz skarbu miałby decydować o tym, czy bank jest ważny systemowo, czy nie. Ten uznany za nieważny miałby 23,5 proc. kapitału i spokój. Ale banki, który jest ważny dla systemu finansowego musiałby podnosić kapitał o 5 proc. rocznie aż do 38 proc. Wtedy bankowe elektrownie jądrowe będą dopiero względnie bezpieczne.

Po trzecie, na system finansowy trzeba spojrzeć całościowo, a nie tylko na jeden czy inny bank z osobna. Fed w Minneapolis pamięta początki ostatniego kryzysu i wie, że zaczął się on nie od upadku Lehman Brothers, ale gdy ponad rok wcześniej padły dwa stosunkowo niewielkie fundusze hedgingowe należące do nieistniejącego już banku Bear Stearns, który wskutek tego zbankrutował.

Dziś jest podobnie - banki mają mnóstwo spółek zależnych, funduszy inwestycyjnych, prowadzących czasem operacje bardzo wysokiego ryzyka. I niekoniecznie są to wielkie instytucje. Są powiązane z bankami, tworzą system "bankowości cienia", do tej pory bardzo słabo rozeznany. Podobnie jak przed kryzysem, banki "wypychają" tam działalność najbardziej ryzykowną.

Dlatego trzeba zbadać te powiązania w każdym z banków, także w mniejszych i opodatkować działalność "banków cienia". Według Fed z Minneapolis, stawka powinna wynosić 2,2 proc. ich aktywów.

W przeciwieństwie do tego, co wyobraża sobie prezydent USA Donald Trump, gospodarka nie będzie kwitła, gdy na bankowe elektrownie jądrowe nadzorcy będą patrzeć przez palce. Wcześniej czy później na pewno zdarzy się nowy Czarnobyl. Gospodarka ma szansę kwitnąć tylko wtedy, gdy dołożymy wysiłków, żeby banki były jak najbardziej bezpieczne.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: bankowość | USA | kryzys gospodarczy

Partnerzy serwisu

PKO BP KGHM