Przejdź na stronę główną Interia.pl
Reklama

Czeka nas stabilny wzrost, jeśli go nie popsujemy

Polską gospodarkę przez najbliższe trzy, cztery lata czeka stabilny wzrost o 3,5-4 proc. rocznie. Bezrobocie będzie dalej spadać i osiągnie najniższy poziom w historii już w przyszłym roku. Ministerstwo Finansów przewiduje, że w ciągu trzech lat średnie płace wzrosną o ponad 20 proc., a wciąż bardzo niskiej inflacji nie uda się ich pożreć.

Świetlana przyszłość? Tak, o ile tego rozpędzającego się już od prawie trzech lat scenariusza nie wykoleją dramatyczne zdarzenia na świecie lub sami nie zdemontujemy torów, po których się rozpędza.

Prognozy dla Polski oczywiście nieco się od siebie różnią, a rząd jest w nich bardziej optymistyczny niż na przykład OECD czy Komisja Europejska. KE przewiduje, że wzrost w najbliższych dwóch latach nie przekroczy 3,5 proc. W sumie jednak będziemy rozwijać się w tempie porównywalnym, jak w ostatnich latach, a może nawet szybciej.

Reklama

Wszystko to będzie działo przy bardzo niskiej inflacji, która według ostatniej projekcji Narodowego Banku Polskiego dopiero w przyszłym roku ma szanse przebić 1,5 proc., czyli dolną granice celu inflacyjnego. Choć wynagrodzenia rosną, a konsumpcję zaczęły już zwiększać pieniądze z programu rządowego 500+, wciąż nie widać groźby wzrostu cen.     

Ekonomiści obawiają się wprawdzie, że tempo, w jakim rozwija się gospodarka, może nieco osłabnąć. W I kwartale tego roku gospodarka "złapała" zadyszkę. Wzrost zwolnił, bo przedsiębiorstwa, budownictwo i samorządy zmniejszyły inwestycje. Ale konsumpcja nadal trzymała się mocno.

- Wstrzymywanie inwestycji wynika z wahań sektora prywatnego. Mam nadzieję, że razem z planem wicepremiera Mateusza Morawieckiego rząd przedstawi także plany podatkowe, żeby uspokoić przedsiębiorców - mów Marcin Mrowiec, główny ekonomista Pekao.

Dodaje też, że Ministerstwo Finansów w swych prognozach nie wzięło pod uwagę również tego, że po obecnie trwającym cyklu wzrostowym powinno przyjść osłabienie, prawdopodobnie w okolicach 2019 roku. A na 2019 rok prognozy MF przewidują, że tempo wzrostu przekroczy już 4 proc.

Cykliczne spowolnienie nie musi być jednak wcale głębokie, bo polską gospodarkę będzie podtrzymywać bardzo na razie poprawa stopniowa koniunktury w strefie euro. Powinniśmy trzymać kciuki szczególnie za Niemcy, niekoniecznie w piłkarskich Mistrzostwach Europy, ale w mistrzostwach gospodarczych na pewno. Choć Polska próbuje, i słusznie, swoją ekspansję rozszerzać na inne kraje, to siła niemieckiej gospodarki jest dla nas najważniejsza.  

Jeśli za Odrą będzie koniunktura, tamtejszy rynek będzie chłonął nie tylko towary produkowane w Polsce czy nasz eksport usług budowlanych. Mnóstwo polskich firm jest podwykonawcami czy dostawcami komponentów dla niemieckich eksporterów, tak więc siła niemieckiego eksportu "ciągnie" za sobą znaczącą cześć polskiego. Oczywiście idealnie byłoby, gdyby polskie przedsiębiorstwa w tym "łańcuchu wartości" przesuwały się do coraz wyższych ogniw.      

Powinno być stabilnie i do przodu, o ile na świecie nie wydarzy się nic takiego, co mogłoby nam zaszkodzić. Co może zaszkodzić? Oczywiście wyjście Wielkiej Brytanii z Unii, którego konsekwencje w tej chwili są jeszcze zupełnie nieprzewidywalne. Warto jednak zauważyć, że im bardziej Wyspy będą odpływać w niewiadomym kierunku, tym bardziej Unia będzie potrzebować Polski. Brexit może mieć swoje dobre strony, o ile potrafimy je rozsądnie wykorzystać dla jednoczenia Wspólnoty.

Oprócz tego uczestniczymy już w tak zglobalizowanej gospodarce, że właściwie każda nierównowaga czy wybuch paniki na świecie może spowodować trzęsienie ziemi w naszym kraju. Najważniejsze są oczywiście Chiny i USA. W tych pierwszych gospodarka zwolniła i może dalej zwalniać, co oczywiście ma wpływ na cały świat. W USA szykują się kolejne podwyżki stóp procentowych, a to oznacza, że kapitał z mniej stabilnych miejsc, takich jak Polska, będzie przemieszczał się do Ameryki.

Mimo tych wszystkich zagrożeń, może być dobrze, o ile sami sobie nie zaszkodzimy. W jaki sposób możemy sami sobie zaszkodzić?

Deficyt budżetowy nie może rosnąć, a w 2020 roku powinien być mniejszy od 1 proc. PKB. Przy wszystkich zaletach społecznych, jakie niesie ze sobą program 500+, bardzo silnie obciąża on wydatki państwa. To wymaga dostosowania po stronie dochodów. Jak rząd będzie chciał je przeprowadzić? To jedna z najważniejszych zagadek - i jedno z największych wyzwań na najbliższe lata.

Sytuacja jest o tyle większym wyzwaniem, że pojawia się coraz więcej koncepcji - niejednokrotnie słusznych, a w kilku przypadkach wprowadzanych skutecznie w innych krajach - żeby pieniądze publiczne stanowiły wkład w wyrównanie pewnych deficytów, które narosły przez lata, zwłaszcza pokryzysowe. To deficyt oszczędności, a zwłaszcza emerytalnych, deficyt mieszkań dla ludzi średnio i mniej zamożnych, a w końcu deficyt innowacji. Jeśli na to wszystko trzeba będzie wydawać pieniądze publiczne, to "oczywistą oczywistością" jest, że skądś je trzeba będzie brać.  

Zaszkodzić możemy sobie sami, obniżając wiek emerytalny w czasach, gdy powinno się go podwyższać, bo na całym świecie, nawet w najdynamiczniej rosnących Chinach i Indiach, społeczeństwa się starzeją. W najbliższych latach co roku z rynku pracy będzie ubywało ok. 300 tys. osób, bo na emeryturę odchodzą urodzeni w latach powojennego boomu demograficznego. Nie ma ich kto zastąpić. Choć bezrobocie będzie spadać, nawet optymistyczne prognozy Ministerstwa Finansów przewidują wzrost zatrudnienia tylko o 3 proc. przez cztery najbliższe lata.

W końcu wreszcie moglibyśmy sami sobie zaszkodzić, wprowadzając nierozsądną ustawę o pomocy dla zadłużonych we frankach szwajcarskich. Nierozsądna byłaby wtedy, gdyby jej skutkiem było doprowadzenie niektórych banków do upadku i silnego osłabienie innych.

Nierozsądna byłaby również, gdyby spowodowała konieczność zaangażowania rezerw walutowych Narodowego Banku Polskiego, które są naszą wspólną polisą ubezpieczeniową na wypadek kolejnego kryzysu. I w końcu nierozsądna byłaby też, gdyby wymusiła finansowanie pomocy dla frankowiczów z budżetu państwa, choćby w ten sposób, że państwo musiałoby wypłacać depozyty klientom upadających banków.  

Jeśli światowe trzęsienia ziemi nam nie zaszkodzą i sami sobie nie zaszkodzimy, Polska powinna stabilnie się rozwijać przynajmniej do 2021, a właściwie do 2023 roku. Potem skończą się fundusze unijne, które do naszego wzrostu dodają ok. 1,5 proc. rocznie. Cały problem polega na tym, czym to paliwo zastąpić.

Na koniec jeszcze jedna przestroga. Na wiosnę i w lecie 2008 roku bardzo wielu ludzi uwierzyło, że przyszłość rysuje się lepiej niż kiedykolwiek i zadłużyło się "po dach". Prognozy gospodarcze były wtedy świetne. Oby tym razem prognozy nie okazały się równie naiwne.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wzrost PKB | wzrost gospodarczy

Partnerzy serwisu

PKO BP KGHM