Przejdź na stronę główną Interia.pl
Reklama

Banki w Europie będą się łączyć w giganty

Będą jak transformersi z Cybertronu. Głowa, kolano, nagolennik, oko, palec – dopasują się do siebie i powstaną wojownicze olbrzymy. System bankowy Europy jest rozdrobniony – to prawda. Po globalnym kryzysie finansowym europejskie banki wciąż ledwo stoją na nogach. Czy więc łączenie europejskich banków w wielkie organizmy przyniesie korzyści gospodarce?

Od kilku miesięcy świat europejskich i światowych finansów elektryzują rozmowy o połączeniu dwóch wielkich niemieckich instytucji finansowych - Deutsche Banku i Commerzbanku. Oliwy do ognia dolał w zeszłym tygodniu włoski UniCredit, który oświadczył, że jeśli z tej fuzji nic nie wyjdzie, to on będzie chciał kupić od niemieckiego rządu pakiet akcji Commerzbanku.

Kupowanie innych to żaden interes

Sprawa jest tym bardziej niezwykła, że po ostatnim wielkim kryzysie fuzje banków w Europie niemal zamarły. Były lata, że do największych dochodziło... w Polsce. Po prostu banki się boją przejmować inne, gdyż nie są wciąż pewne, że w pancernych szafach kupowanych instytucji nie ma trupów. A nowe fakty pokazują, że takie stale z nich wylatują. Oprócz tego banki są na tyle mało rentowne, że kupowanie innych to żaden interes. 

Reklama

Przypomnijmy - niemiecki rząd ma nieco ponad 15 proc. akcji Commerzbanku dlatego, że gdy wybuchł ostatni kryzys finansowy, uratował go za pieniądze podatników, obejmując jego akcje. Od kilku lat chce ten pakiet sprzedać, ale bank bardzo długo nie wychodził na prostą. Aktywa banku na koniec zeszłego roku wynosiły 462,4 mld euro. Commerzbank pozbywał się przez lata złych kredytów (bo finansował m.in. upadłe niemieckie stocznie) i pracował na poprawę zysków. To się w końcu zaczęło udawać i dlatego niemiecki rząd postanowił z inwestycji wyjść bez strat. Ale dlaczego chce go sprzedać Deutsche Bankowi?

To drugi aktor tego spektaklu - potężny transformer. Przed laty połknął wiele innych instytucji finansowych. Niestety - stoi na glinianych nogach, choć należy do największych banków na świecie, a jego aktywa wynoszą 1,3 biliona euro. Niemiecki gigant od kryzysu się chwieje i wciąż wracają obawy, czy nie grozi mu upadek. Dlaczego? Bo właśnie z jego bilansu wypadają stare szkielety.

Wprawdzie DB ogłosił za 2018 rok niewielki - jak na swoją globalną skalę - zysk 341 mln euro, ale był to jego pierwszy zysk od 2014 roku. Przez poprzednie trzy lata jego łączne straty przekroczyły 9 mld euro. To wcale nie znaczy, że bank wychodzi na prostą. Już w lutym tego roku okazało się, że musi dodać do strat kolejne 1,6 mld euro w związku z niespłaconymi obligacjami komunalnymi jeszcze z 2007 roku. Przez ponad 10 lat udawało mu się to ukrywać, aż w końcu dogrzebał się do nich nadzór.

DB jest zadłużony na siedmiokrotność wartości kapitału. A prócz tego były wątpliwości związane z takimi przepływami finansowymi, w których uczestniczył (co najmniej 150 mld euro), a których bankom surowo zabrania prawo (pranie brudnych pieniędzy) i za co był karany.

Niemiecki rząd tłumaczy chęć połączenia obu banków tym, że nadciąga spowolnienie gospodarcze, więc trzeba organizować siłę dla finansowania przedsiębiorstw. Ale powstaje pytanie, czy siła dwóch słabych, choć wielkich banków, będzie dzięki fuzji większa. Dziesięć lat temu, przed kryzysem, Commerzbank był instytucją o prawie połowę większą. Nie wiadomo, o ile Deutsche Bank musi się jeszcze skurczyć, żeby móc odbić od dna. I nie chodzi tu tylko o trupy w szafach, ale również o to, że koszty przekraczają 90 proc. jego dochodów.

Deutsche Bank raczej powinien się dalej kurczyć niż powiększać. Zresztą globalny gigant cały czas to robi - bo w zeszłym roku sprzedał część swojej polskiej spółki polskiemu Santanderowi.

Wysokie obowiązki kapitałowe nad Wisłą i opodatkowanie banków

Po kryzysie politycy i nadzorcy banków doszli do wniosku, że instytucje finansowe nie mogą być tak słabe, iż wywróci je natychmiast gospodarcza zapaść. Postanowili, że trzeba zmusić banki do wzmacniania kapitałów. I choć sam podstawowy kapitał nie jest wcale tak wysoki - to zaledwie 4,5 proc. aktywów ważonych ryzykiem - do tego dochodzą rozmaite bufory i narzuty. Przez lata banki solidnie wzmacniały kapitał i teraz średnio dla dużych europejskich instytucji jest to ok. 15,5 proc. aktywów ważonych ryzykiem. A równocześnie bankowcy mówią - to już za wiele.

Jak to wygląda w Polsce? Całkowity średni współczynnik kapitałowy wszystkich polskich banków - według danych Komisji Nadzoru Bankowego - wynosił na koniec zeszłego roku 19,1 proc. Najtwardszy kapitał - prawie 17,2 proc. W mBanku, będącym zresztą spółką zależną Commerzbanku, łączne kapitały wynosiły na koniec zeszłego roku 20,7 proc., a najtwardszy kapitał - 17,5 proc.

Bankowcy już od paru lat mówią, że obowiązki kapitałowe są za wysokie. Przypomnijmy, do czego jest potrzebny bankowi kapitał. Gdy pojawiają się straty - choćby powstałe z tego powodu, że ktoś nie spłaca kredytu - bank pokrywa je z własnych zysków, a kiedy tych nie ma - z kapitału. Bank powinien rozdysponowywać kapitał na różne rodzaje ryzyka powstania strat w przyszłości. Można powiedzieć, że w polskim sektorze bankowym pokrytych jest 17,2 proc. wszelkiego rodzaju strat, które mogą kiedyś powstać. To sporo.

Im bank ma więcej kapitału w stosunku do różnych rodzajów ryzyka, tym jest bardziej bezpieczny, bo może "pokryć" więcej strat, gdyby do nich doszło. A równocześnie mniej zarabia, bo zgromadzenie kapitału go "kosztuje", choćby w ten sposób, że nie może dzielić miedzy akcjonariuszy zysków, ale musi je odkładać, by wzmacniać kapitał. W ten sposób zyski banków się zmniejszają. Dla zysków idealna byłaby sytuacja, gdy banki w ogóle nie musiały mieć kapitału. Do tego wiele z nich dążyło przed kryzysem i dlatego był on tak bardzo niszczący.     

Cały kłopot w tym, że nie da się naprawdę ustalić, ile bank powinien mieć kapitału. Dlaczego? Bo nie wiemy, co się stanie w przyszłości, jakie ryzyka się spełnią. Czy tylko Kowalski nie będzie spłacał kredytu, czy też Kowalski, Malinowski, Nowak i wielu innych - bo na przykład stracą pracę? Tego po prostu dziś nikt nie wie. Ani bankowcy, ani regulatorzy, którzy tworzą przepisy.

Bankowcy mówią więc do regulatorów - zostawcie to nam, bo my najlepiej sami potrafimy ocenić takie ryzyka. Regulatorzy jednak powołują się na twarde historyczne fakty - skoro nie potrafiliście ocenić ryzyka w przeszłości, w czasie ostatniego kryzysu, kiedy kierowaliście się wyłącznie chciwością, mając w nosie bezpieczeństwo całego świata - nie sposób wam zaufać. I zwiększają coraz bardziej wymagania.

Sprawę komplikuje jeszcze jeden fakt. Otóż od pewnego czasu ekonomiści, matematycy i statystycy, a w ślad za nimi bankowcy mówią, że ryzyk, które mogą wystąpić w przyszłości, nie można oceniać już w taki sposób, jak robiono to do tej pory. Prawdopodobieństwo zaistnienia pewnych zdarzeń w przyszłości przedstawiano dotąd za pomocą krzywej Gaussa, niemieckiego matematyka żyjącego w XIX wieku.

Jak wygląda ta krzywa? Jak wąż, który połknął słonia w "Małym Księciu". Łeb jest płaski, potem stopniowo wąż staje się coraz grubszy, aż do szczytu grzbietu słonia, potem coraz cieńszy, aż do płaskiego ogona. Obecnie jednak zaczyna zwracać się uwagę, że rzadkie zdarzenia, mało prawdopodobne (a więc te z łba i ogona węża) mogą powodować znacznie większe straty, niż zdarzenia najbardziej prawdopodobne. Przykłady? Zamachy terrorystyczne są bez porównania rzadsze niż wypadki drogowe, a jednak sieją one straty, strach i spustoszenie dużo większe. 

Być może czasy zwiększania wymagań kapitałowych wobec banków się kończą. W USA prezydent Donald Trump bardzo naciskał, żeby je zmniejszać. Choć zasadniczo bank centralny Fed nie uległ jego presji, tu i ówdzie gorset zaczęto po trochu rozluźniać. A przede wszystkim obniżono opodatkowanie banków (tak jak i innych korporacji) w wyniku czego tamtejsze instytucje finansowe płaciły za zeszły rok efektywny podatek nawet poniżej 20 proc., podczas gdy jeszcze w 2017 roku w przypadku wielkich banków było to ponad 30 proc.

- Maksymalne opodatkowanie efektywne polskich banków sięga 44 proc., a minimalne 33 proc. Takiego efektywnego opodatkowania nie znajdziecie w cywilizowanych krajach - mówi prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz.

Tak jest dlatego, że polskie instytucje płacą dodatkowo podatek bankowy w takiej wysokości, jakiej nie ma nigdzie indziej na świecie.

- Inwestorzy coraz bardziej zwracają uwagę na to, w jakim środowisku regulacyjnym działa bank. Tłumaczymy im, że nasz zwrot z kapitału (ROE) wynosiłby ok. 15 proc., gdyby nie podatek bankowy i opłaty na Bankowy Fundusz Gwarancyjny - mówi Interii prezes Pekao Michał Krupiński, który właśnie wrócił ze spotkań z inwestorami w Londynie, Nowym Jorku i Szanghaju. Na koniec zeszłego roku ROE Pekao wynosił ponad 10 proc., co jak na polski sektor było i tak dobrym wynikiem.  

Czy w Unii wymagania wobec banków będą zmniejszane?

Parlament Europejski zamierza do końca czerwca uchwalić zmiany prawa (nowelizację dyrektywy CRD IV i rozporządzenia CRR), które mają je jeszcze zaostrzyć. A równocześnie z zupełnie nową propozycją zmniejszania wymagań co do kapitału w bankach wystąpił ostatnio prezes Banku Francji François Villeroy de Galhau.

To bardzo ważna postać w świecie europejskich finansów. Wymieniany jest jako kandydat na stanowisko prezesa Europejskiego Banku Centralnego, Mario Draghiego, którego kadencja kończy się w tym roku.

François Villeroy de Galhau podczas ostatniego szczytu Eurogrupy w Bukareszcie wezwał europejskich regulatorów, by pozwolili spółkom zależnym wielkich europejskich banków na posiadanie mniejszych kapitałów, niż wynika to z aktualnych wymogów, bo są one przeszkodą dla transgranicznych przejęć na kontynencie. Zmniejszenie tych wymagań zachęcałoby europejski sektor do rozpoczęcia konsolidacji - bo jeśli kapitały mogłyby być mniejsze, to banki byłyby bardziej zyskowne. Znowu opłacałoby się banki kupować.

To nie pierwsze takie słowa, bo od lat w Unii kształtuje się koncepcja wspólnego rynku usług bankowych. Zgodnie z nią wielkie spółki-matki banków działających w innych krajach (także w Polsce) miałyby mieć kapitał odpowiadający regulacjom, ale tylko "u siebie", w swoim kraju. Natomiast ich spółki zależne mogłyby go mieć znacznie mniej. Gdyby popadły w kłopoty - ratowałyby je ich "matki".

Dlaczego taka koncepcja ma sens? Oczywisty jest jej sens ekonomiczny. Działalność transgraniczna banków byłaby znacznie tańsza. A przy okazji musimy wziąć pod uwagę fakt, że banki poddane są ogromnej presji na rozwój nowych technologii, na co wydają wielkie pieniądze. Wiele instytucji w Europie ma poczucie, że w tym wyścigu zostaje z tyłu.

W związku z "technologicznym skokiem", jaki odbywa się także w finansach, widać jeszcze inny sens takiego pomysłu. Europejskie banki niczego nie boją się tak bardzo, jak tego, że inwazję na Stary Kontynent w usługach finansowych przeprowadzą amerykańscy giganci. I to wcale nie banki. Boją się Google, Amazona, Facebooka czy Apple’a, zwanych razem GAFA. Wiedzą, że tacy transformersi jak Google i Apple, chiński Tencent, czy koreański Samsung mają już dobrze rozwinięte systemy natychmiastowych płatności. Wiele z tych firm ma odłożone miliardy dolarów, którymi mogłyby sfinansować wtargnięcie do Europy.

Poza tym banków w Europie jest po prostu za dużo. Gdyby było ich mniej, mogłyby działać bardziej sprawnie i to na całym kontynencie. Wcale nie musiałaby na tym ucierpieć konkurencja, choć na pewno ucierpiałaby różnorodność sektorów bankowych. Nie jest jednak pewne, czy ta różnorodność, jak np. spory sektor banków spółdzielczych w Polsce, czy SKOK-ów - jest efektywna.

- W europejskim systemie bankowym panuje za duży tłok (...) potrzeba konsolidacji jest bardzo, bardzo duża - mówił niedawno prezes EBC Mario Draghi na konferencji prasowej.

Ale koncepcja całkowicie wspólnego rynku usług bankowych w Europie ma swoje wady, a dla niektórych jest groźna. Jakie to wady i dla kogo jest groźna?

Pierwsze niebezpieczeństwo wiąże się z tym, że przez około 30 lat poprzedzających ostatni kryzys wielkie banki stawały się coraz większe i większe, przejmując inne instytucje. Przykłady można mnożyć, a jednym z najbardziej oczywistych był niekontrolowany rozrost Royal Bank of Scotland, który po kryzysie natychmiast musiał ratować brytyjski rząd, co zachwiało finansami państwa. To były czasy megafuzji. Banki urosły do takich rozmiarów, że gdy wybuchł kryzys, okazało się, iż są "za duże by upaść". Do tego grona należy Deutsche Bank.

Ostatni kryzys pokazał, że wielkie banki trzeba ratować za wszelką cenę z pieniędzy publicznych, bo inaczej kryzys byłby jeszcze większy i nie do zatrzymania. Można mieć wątpliwości, czy gdyby machina fuzji znowu ruszyła w Europie nie pogłębiłoby to problemu z bankami "za dużymi by upaść". Zwłaszcza gdyby taki wielki bank działał w wielu krajach.

Dla krajów takich, jak Polska, czy cały nasz region, mogłoby to oznaczać bardzo duże komplikacje. Polskie banki wołają już teraz jednym głosem - dość dalszych obciążeń sektora podatkami, domiarami kapitałowymi czy opłatami na bezpieczeństwo systemu. Są one w sumie tak wysokie, że wkrótce banki przestaną kredytować gospodarkę.

Ten problem już widać. Po wprowadzeniu podatku bankowego, banki natychmiast wypchały swoje portfele obligacjami rządowymi, bo od nich nie płacą tej daniny. Rzuciły się, by udzielać kredytów konsumpcyjnych, gdyż na nich się najlepiej zarabia. W kraju rosną wynagrodzenia, a zatem rośnie także "zdolność kredytowa" Polaków, zaciągających coraz wyższe kredyty na coraz dłuższe terminy. Pytanie, co się stanie, gdy nadejdzie spowolnienie, płace przestaną iść w górę, a ludzie zaczną tracić pracę.

Zmniejszenie wymogów kapitałowych dla spółek zależnych wielkich instytucji zagranicznych, takich jak Santander Bank Polska, mBank, ING BŚK, BGŻ BNP Paribas, Millennium i kilku innych dałoby im przewagę konkurencyjną nad "państwowym" PKO BP, czy "zrepolonizowanym" Pekao, nie mówiąc już o bankach spółdzielczych. To nie byłoby niczym uzasadnione.

W końcu wreszcie - co by się stało, gdyby polski bank zależny od zagranicznej matki upadł? Przykłady z innych krajów z ostatnich 10 lat pokazują, że nie zawsze matki spieszyły swoim córkom z pomocą. A gdyby upadła matka? Polski bank pozostawiony samemu sobie, z minimalnym kapitałem, byłby po prostu niewiarygodny. A taki bank stwarzałby zagrożenie dla całego polskiego systemu.

Pewne jest, że europejski wspólny rynek usług finansowych, bankowych i płatniczych powstaje i musi powstać, choćby dlatego, że bez niego Unia straci konkurencyjność w globalnej grze. Transformersi z GAFA i Chin przyjdą tu i pozamiatają. Nie będzie miejsca dla żadnego Deutsche Banku, ani tym bardziej dla PKO BP. Ale najpierw muszą powstać mechanizmy bezpieczeństwa całego systemu finansowego w Europie. Takim mechanizmem ma być unia bankowa, która jednak powstaje bardzo powoli.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: fuzja | bank

Partnerzy serwisu

PKO BP KGHM